sobota, 30 stycznia 2010

Szaman Galicyjski i sprawa burosuczności

Życie blogowicza zakreśla czasem koło. W zeszłym roku, z powodu Doktor Janosikowej, rozpisaliśmy się na dwa głosy - Abnegat i ja. I chyba znowu będzie podobnie, choć tym razem sadzę, że nie będziemy sobie przeciwni.


Choćby dlatego, że my oba są "z ty samy bandy". Pozwólcie jednak, że trochę temat Abnegatowy uporządkuję i ułożę w stosownej gradacji. Nie robię odnośników do poszczególnych odpowiedzi i komentarzy, kto chce, ten znajdzie.

Po pierwsze, i moim zdaniem najważniejsze: lekarze są ludźmi i wywodzą się z tego samego społeczeństwa, co i reszta obywateli. Jest wsród nich może trochę wiecej pozytywnie nawiedzonych, ale tylko trochę. Nie spadliśmy z nieba i nie jesteśmy wybrańcami bogów. Na nas tak samo działają reklamy pięknych samochodów, domów i wczasów nad ciepłym oceanem, ze wskazaniem na indyjski. Jeśli ktoś dziwi się, że ostatni rocznik Collegium Medicum rozmawia o kasie (a nawet KASIE) to proszę o szczerą odpowiedź na pytanie: o czym rozmawiają studenci ostatniego rocznika prawa, marketingu i zarządzania, architektury, ekonomii i tak dalej? Wyłącznie o prawie materialnym rzymskim, wyższości kolumny doryckiej nad jońską i notowaniach WIG? No, litości!

Większość ludzi pracuje, bo chce w ten sposób zarabiać pieniądze i za owe żyć na jak najwyższym możliwym do osiągnięcia standardzie. Dobrze jest, kiedy robi się to co się lubi, a ktoś za to płaci - patrz: pozytywnie nawiedzeni. Są jednak także tacy, którzy traktują medycynę jak zawód, rzemiosło, którego trzeba się wyuczyć, potem praktykować i na tym zarabiać. I co w tym złego? Jeżeli utrzymuje się standardy - nic. Praktykujący rzemiosło lekarskie potrafią być wysoce profesjonalni, a przy tym mili i uprzejmi. Tak, jak potrafi być profesjonalną i miłą urzedniczka w ZUS-ie, której marzeniem było zostać divą operową. To zależy od kultury, wychowania, stosunku do otoczenia i tp. I podobnie: jak chamem może - choć oczywiście nie powinien - być policjant, konduktor czy kelner, tak może być nim i lekarz. Dyplom Collegium Medicum nie wystarczy, to wynosi się z domu.

Kiedyś, dawno, dawno temu, bo jakieś sto lat, ilość studentów medycyny przypadających na mistrza czyli dzisiejszego "nauczyciela akademickiego" była 200 (słownie: dwieście!) razy mniejsza. Nauczanie odbywało się także w mniejszych grupach, profesorowie znali swoich studentów dużo lepiej, bo osobiście. Mogli, mniej lub bardziej stanowczo, zasugerować zmianę zainteresowań i pozbyć się tych, którzy nie rokowali bycia nie tylko dobrym rzemieślnikiem, ale i dobrym opiekunem chorych. A dziś? Większość egzaminów to testy, które badają tylko i wyłącznie znajomość podręczników, bo nawet nie poprawność myślenia. Każdy prostak ze słomą w butach, byle miał dobrą pamięć, może skończyć medycynę. A brak mistrza i nauczyciela będzie mu towarzyszył także w czasie robienia specjalizacji i dalej, w życiu zawodowym. Systemowi zależy jednak tylko na ilości, jakość schodzi na drugie, albo i dalsze, miejsce. Czytaliście kiedyś: "po wejściu do UE w Polsce ubyło tylu a tylu lekarzy"? Na pewno. A zdarzyło się wam przeczytać: "jakość pracy polskich lekarzy wzrosła o 3 punkty procentowe w stosunku do roku ubiegłego"? Raczej nie. Bo jakość zależy także od wyposażenia, a za to odpowiada System. Po co się więc podkładać...

Abnegatowi chodziło też o to, że każdy, i ten prostak i ów pozytywnie nawiedzony, ma wielką szansę na przekształcenie się w "burą sukę" jeśli pracuje w polskim Systemie ochrony zdrowia. Z pewnością zdarzyło się wam znaleźć w prasie lub internecie doniesienia o tym, jak to polski lekarz pracował na pięciu czy sześciu etatach. Średnio podobno jest to 2,7, nie wiem, nie dotarłem do wiarygodnych statystyk. Czy naprawdę wierzycie w to, że aż tak kochamy naszą pracę, że spędzamy 120 godzin tygodniowo poza domem oddając się ulubionemu zajęciu? A może wiemy, że umrzemy 11 lat wcześniej, więc chcemy wykorzystać po stachanowsku pozostały nam czas? No, litości!

Powiem prawdę. Wiem, że zdradzam tajemnicę lekarską, ale co mi tam. Ten raz mogę. Otóż w większości robimy to dla pieniędzy. Tak, dla kasy. System płaci tak mało, że szukamy dodatkowego zarobku. Owszem, powoduje to, że w trzecim miejscu pracy i w trzydziestej godzinie mamy wszystkiego dość i wkurza nas wszystko, albo prawie wszystko, i że odbija się to na bogu ducha winnych pacjentach. Rozumiem też waszą słuszną propozycję: jak wam tak ciężko, to dajcie sobie spokój i wróćcie do domu. Powiedzcie to też setkom, jeśli nie tysiącom, kierowców zawodowych, którzy fałszują zapisy tachografów, żeby zdążyć na czas, nie stracić pracy i zarobków. Na tym jednak polega wewnętrzna inteligencja Systemu. Gdyby bowiem w pierwszym miejscu pracy zapłacono nam tyle, że było by dość, to pomyślcie - ile poradni, przychodni i tp. zamknęłoby z dnia na dzień swoje podwoje, bo nie było by komu pracować*)? A gdyby jeszcze wprowadzić w całej rozciągłości EWTD**) to pewnie i część oddziałów szpitalnych trzeba by pozamykać. W pogotowiu zostałby się samojeden Abnegat, bo w razie kontroli przywdziałby baranicę i robił jako to jagnię niewinne***).

Kolejną cechą Systemu jest podzielenie wszystkiego na tak małe kawałeczki, że całości prawie nikt nie ogarnia. We współczesnej medycynie mało kto jest leczony przez pojedynczego człowieka. Przewijamy się przez szereg gabinetów specjalistycznych, stanowiących dla nas jakiś tam wycinek diagnostyki i leczenia, z kolei stanowiąc dla każdego z owych gabinetów wycinek pacjentów na dany dzień. Kiedy Najmilsza po urazie nogi trafiła do szpitala, pierwszej pomocy udzielił jej doktor X w Poznaniu, na operację kierował ją doktor S., przyjmował doktor W., operował doktor F., a potem nadzorował doktor K. Plus z tuzin innych osób od doktorów dyżurnych przez pielęgniarki po salowe. A rtg, usg, analityka, kuchnia, pralnia? Kiedy jest się cząstką Systemu, łatwiej o bycie chamskim czy nawet tylko nieuprzejmym. Anonimowość w tłumie. Niestety, to potem zostaje.

System. Nie demonizuję go, ani nie próbuję upiększyć. Przerażająca jest dla mnie natomiast nieznajomość przez ludzi, którzy ten System finansują, czyli tę część społeczeństwa, której nie udało się od płacenia wykręcić, jak ten System działa. Większość wiedzy na ten temat ludzie posiadają chyba z TV, która, jak wiadomo od lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku - kłamie. W każdy weekend, który spędzałem w pogotowiu, miałem pacjentów, którzy przychodzili do ambulatorium, "bo tu nie ma kolejki", po recepty bez podstawowych, wymaganych prawem, dokumentów. I mieli pretensje, że chcianej recepty nie dostaną. "Bo, co to, panie, za przepisy!?, Kto to wymyślił?! Co za bzdury!" Z tym, że mnie wiąże umowa z NFZ, czy tego chcę czy nie, i nie mam ochoty dopłacać do czyjegoś leczenia. Co w tym niezrozumiałego? Mogę to powiedzieć mile i zrozumiale z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością, że nie zostanę zrozumiany albo sucho rzucić "nie" i być uznanym za chama.

Wiem, że wypisanie recepty nie jest trudne - ot, wziąć kawałek zadrukowanego papieru, napisać w stosownych rubryczkach co trzeba i już. Przecież robią to czasem pielęgniarki. Acha, jeszcze jedno. Pieczątka. Bez niej recepta jest nieważna. Tu mały szkopuł... Żeby ją mieć i móc używać trzeba spędzić sześć lat na studiach i jednak trochę się uczyć. I być gotowym na wzięcie odpowiedzialności za to, co się napisało. A żeby pacjent w aptece nie zapłacił sześćset złotych tylko sześć trzeba podpisać umowę z NFZ. Proste, prawda?

Już słyszę: a co mnie to obchodzi! Ja płacę składki i mnie się należy miła i fachowa pomoc lekarska. Obukończynowo podpisuję się pod tym.

Ale System czuwa. Od ponad dwudziestu lat żaden rząd, sejm, senat, prezydenci wszystkich Polaków i prezydenci co poniektórych Polaków oraz każdej maści ministrowie zdrowia i wszelkiej pomyślności nie potrafią powiedzieć co tak na prawdę się należy i komu. Każdemu przeszczep serca? W 2009 roku przeszczepiono w Polsce 64 serca. Oczekuje prawie 200 osób. Każdemu leki? Problem poruszony przy okazji Doktor Janosikowej, nie będę do niego wracał. Jeżeli lekarz mówi "nie da się, nie można, nie mogę" to nie zawsze oznacza, że czeka na kopertę. Czasem naprawdę nie da się, nie może lub nie można.

Proszę też, pamiętajcie o pewnej zależności - jeśli złamiecie nogę, to złamanie w 100% dotyczy waszej osoby, dla lekarza zaś możecie być 17 przypadkiem w tym tygodniu i to, w porównaniu do innych, wcale nie takim tragicznym.

Pamiętam dyżur w moim szpitalu, co prawda lata całe temu, kiedy jeszcze pielęgniarki na nocnych dyżurach na chirurgii sypały opaski gipsowe, bo gotowe były za drogie. Kiedy przywieziono "spadnięte z wozu" złamanie podudzia dyżurny chirurg nie krył swego niezadowolenia. Spytałem go, o co się rzuca, przecież pacjent niewinien tego, że ma złamaną nogę. Odpowiedział: "nie o niego mi chodzi, tylko nie mam wolnego łóżka, nie mam opasek gipsowych i muszę odwołać pielęgniarkę do sypania, a są dwie na czterdziestu chorych." Oczywiście, nie jest to wina pacjenta, ale to on właśnie odczuł niechęć chirurga. Ile razy lekarz odczuwa złość pacjenta? Jeżeli pociąg się spóźnia mamy pretensje do zawiadowcy. A cóż on winien? Nic, poza tym, że jest w pobliżu. Czemu lekarze wysłuchiwać muszą po kilka(-naście, -dziesiąt) razy dziennie, że komuś coś się nie podoba w Systemie. I nie dziwcie się, że czasem mamy dość.

Nie bronię lekarzy. Wiem, także z własnego doświadczenia, że są wśród nich ludzie skorumpowani, łaknący tylko łatwego zarobku (choc wierzcie mi, taki łatwy to on nie jest), zachowujący się po chamsku, nie szanujący pacjentów i ich rodzin. Ale jest ich mniejszość.

Człowiek nie wie, co ma życie dla niego za zakrętem. Niekiedy także Szaman nie wie. Zwłaszcza, kiedy widzi jakie przemiany dokonują się w człowiekach, w tym w Abnegatach. W zeszłym roku Abi podrwiwał sobie z moich wynurzeń o konieczności wywierania nacisku na wybranych posłów i senatorów, o patrzeniu im na rece i temu podobnych demokratycznych działaniach społecznościowych. A tu proszę, w ostatnim swoim poscie (29 stycznia 2010) namawia do "ciśnięcia". Aż się boję co bedzie dalej...

________________
*) co nie jest równoznaczne z twierdzeniem, że ta straszliwa myśl powstrzymała by większość z lekarzy od zaprzestania pracy w takiej poradni
**) Europejska Dyrektywa Czasu Pracy
***) troche wyrośnięte może, ale ciche i łagodnego serca

czwartek, 21 stycznia 2010

Szaman Galicyjski i sprawa codziennego dnia

Miało być miło i spokojnie. Rano lista ginekolegi, po południu kolorektala. Luzik. Sześć plus cztery pacjenty na listach, powinniśmy skończyć koło czwartej. Ale nawet najlepsze plany są tylko tak mocne, jak ich najsłabsze ogniwo. Co jest najsłabszym ogniwem w medycynie? Pacjenci, oczywiście. W końcu chorzy, więc i słabi, nie dziwota.

Pierwsza pacjentka nie pojawiła się w ogóle. Kij jej w nery, będzie więcej czasu na przygotowanie się do następnych. Druga na liście, o pięknym i niecodziennym żydowskim imieniu Drzewko Mirtowe poszła gładko i sprawnie. Trzecia... Gdzie jest trzecia? Nie ma. Jak to nie ma? Ano, nie ma. Jeszcze raz sprawdzamy komputerową listę na dziś - trzecia cudownie zniknęła. Była, a teraz tylko pusta dziura na liście. Co jest? Miała przynieść jakieś dodatkowe wyniki, bogdaj, że USG, ale nie przyniosła. Dobra, ale miała przynieść dwa dni temu. No toż mówię, że nie przyniosła. To czemu dopiero dziś, przed dziesiątą, zniknęła z listy? Oh, Shaman, chyba lepiej, że jej nie ma, niż gdybym ci dopisała kogoś... - słodkie są oczka Barbie, a te wydęte usteczka... zastanawiam się, czy za zabicie Barbie idzie się siedzieć jak za człowieka, czy też jest to okoliczność łagodząca. Może nawet medal dają? Za podniesienie średniego poziomu edukacji w ukejskim narodzie, na ten nieskomplikowany przykład.
Dobra, dawać czwartą, która stała się trzecią. Czwartej nie ma, bo będzie dopiero o jedenastej. Zarządzamy przerwę na kawę.
Przychodzi czwarta, jedziemy. Otóż nie jedziemy, bo jakiś zator się zrobił. Idę sprawdzić co to. Gromadka zaaferowanych nursów żywo omawia jakiś problem, próbuję włączyć się do rozmowy, bo rozumiem tylko jedną osobę mówiącą na raz. Sally, słońce moje, zaczyna tłumaczyć: ona pacjentka jest Chinką i w ząb nie rozumie angielskiego. I one nie wiedzą, jak jej wytłumaczyć to wszystko, do czego je zobowiązuje Św. Procedura od Przyjmowania Chorych. A trzeba jej założyć wkłucie, ubrać pończoszki antyżylakowate, za rękę potrzymać, rozumiesz, te rzeczy. A tłumacza nie ma, bo ona Chinka nie chciała. Może zresztą chciała, ale prosiła po chińsku, więc nikt nie zrozumiał. Noż Jezusku Tłuściutki!

Nie z Szamanem takie numery. My to mamy rodzinne. Mój świętej pamięci dziadek w czas pierwszej Wielkiej Wojny popał w plien i wywieziono go na Syberię. Młodszym przypominam, że Galicja była wtedy pod panowaniem Najjaśniejszego Pana Franciszka Józefa. Dziadek znalazł się w obozie-kopalni wraz z inną grupą jeńców wojennych, tym razem Chińczyków. I był problem, żeby się z onymi Chińczykami dogadać. Kiedy dowódca obozu zapytał czy aby może który z Polaków zna chiński, dziadek oczywiście się zgłosił. Wśród Chińczyków był taki, co parę słów po niemiecku kumał, więc się obaj za tłumaczy zostali i być może dlatego tę niewolę przeżyli.

Wchodzę do boksu z Chinką, uśmiecham się promiennie, kłaniam jak Bruce Lee jaki, przeglądam papiery i widzę, że ominęła mnie przyjemność oceny przedoperacyjnej, bo kiedy ona miała wizytę u ginekolegi to ja zanieczulałem wyrwizębowi. Wziąłem pacjentkę za rękę, pokazałem palcem grzbiet dłoni, wziąłem venflon z pudełka i czystym, kantońskim dialektem powiedziałem: "to tu*)". Wziąłem do ręki pończoszki antyżylakowate, rozwinąłem w pełnej krasie i mówię: "a'te tam" i pokazuję na jej nóżki. I przechodząc niezauważalnie na chiński-galicyjski pytam: "kapewu?" Kiwnęła ze zrozumieniem**), pończoszki przywdziała, a ja w tym czasie przygotowałem wkłucie. Wenflon kosztuje siedemdziesiąt osiem pensów, pończoszki funt dwadzieścia, a podziw w oczach staffu, że oto polski anestezjolog swobodnie rozmawia z Chinką - bezcenne. Hmmm, tylko teraz nie mogę protestować, że ja tu nie z Azji przyjechałem...
Poszło szybko. Następna. I masz...! Mojego ukochanego ginekolegę nagle i niespodziewanie naszedł duch nauczycielski.

/UWAGA! Dalej będą momenty, czytasz na własną odpowiedzialność. Wrażliwych odsyłam do linii gwiazdek poniżej./

Jakąś biedną studentkę nursingu zaczął szczegółowo instruować, jak i po co myje i odkaża pochwę przed zabiegiem. Nie swoją, oczywiście, tylko pacjentki. Że tam są bakterie i on je właśnie, takim kolistym ruchem gąbeczki zanurzonej w różowej cieczy wygarnia i ,o, proszę, tu na gąbeczce widać... no, nie widać, bo są małe, ale jakby były większe, to by było widać, te bakterie, bo wirusów to nie, stanowczo by nie było widać, no, chyba, żeby były rzeczywiście duże...

Już miałem się wtrącić, że tu leki się podaje za ciężkie pieniądze (bo w TIVA była znieczulana) i jak chce wyrwać tę panienkę, to raczej nie na bakterie z cudzej pochwy, ale przestał. Polip go zajął, a on dwóch rzeczy naraz nie poradzi.

*************************

Ostatnia była Węgierka. Nie śliwka, dla jasności. Na szczęście znała jako-tako angielski i poszło bez problemów.

A gwiazdą dziś był kolorektal. Wszedł w czasie lunchu i bez skrupułów odwołał całą listę. Z wrażenia nie spytałem czemu. W końcu dorosły człowiek, wie co robi. Zacznę się dopytywać, jeszcze zmieni zdanie.

I co? Dzień jak codzień.
____________________________
*) brzmiało to jak "too tuu"
**) biorąc pod uwagę sytuację oczekiwałem raczej "My wszystko fersteien! Proszę bardzo, Pan spocznie, Pan usiądzie, Pan poczeka, się załatwi!", ale wtedy chyba umarł bym ze śmiechu.

środa, 20 stycznia 2010

Szaman Galicyjski i sprawa pewnej dyskoteki

Jest karnawał. Okres balów, dyskotek, potańcówek i rautów. W każdym razie ogólnej wesołości i zabawy. Nie zawsze. Zwłaszcza w tę sobotnią noc.

eRka, wyjazd! Straciła nieprzytomność w stodole! Takie wezwania są najlepsze. Mówią wszystko i nic. Ma trzynaście lat. No, to już coś. Sobota, 23:30. Starzy balują, dzieciaki pozostawione same sobie rozrabiają. Co obstawiacie? pytam załogę. Wódeczność podłapały smarki jedne - pielęgniarka uznaje proste, klasyczne metody. Prochy, na pewno - kierowca jest zdecydowanie nowoczesny.

Pędzimy przez noc, błyszcząc po cichu (po co budzić spokojnych obywateli) światłami dyskoteki. Przy wjeździe do wsi stoją ludzie i machają rękami pokazując gdzie jechać. Łagodny łuk, wąski mostek, szeroko rozwarta brama i hamowanie na błotnistym podwórzu. Nad drzwiamu pali się pojedyncza żarówka, chyba czterdziestka, bo światło przegrywa z mrokiem dobre dziesięć centymetrów nad wycieraczką. Ruszamy szparko, ale zatrzymuje nas okrzyk: To tutaj!  Otwarte wrota stodoły, rozdygotane światła latarek. Jedną z nich ma mój ratownik, druga próbuje wskazać nam drogę wśród maszyn rolniczych i bel siana. Jak na razie nikogo nie widzę. To tam, na górze - głos scicha, jakby mówiącemu nagle brakło powietrza. Ot, los pogotowiarza, myślę włażąc po drabinie do sąsieka. Będzie ze cztery metry, a drabina ma tylko trzy, więc ostatni odcinek to podciąganie się na rękach z torbą w zębach. Dajcie jakieś światło, wołam, ale ratownik jest tuż za mną i jego służbowa latarka pokazuje co potrafi. Na kupie słomy leży filigranowa dziewczynka a nad nią jakiś mężczyzna wykonuje tajemnicze gesty, co w tym świetle robi niesamowite wrażenie. Co się stało? pytam i zaczynam badać dziecko. Nie potrzebuję odpowiedzi. Sunąc strumieniem latarki za moimi dłońmi ratownik oświetlił szyję małej. Podwójna bruzda wisielcza nie pozostawia żadnych wątpliwości co do przyczyny jej stanu. Kiedy? dopytuję się. Pięć minut. Reanimacja! krzyczę w ciemność. Krążek światła z szyji dziewczynki znika by przenieść się na torbę z zestawem. Słyszę, jak pielęgniarka pnąc się do góry wymienia poglądy z drabiną na temat pochodzenia matki tej ostatniej.

Są momenty w życiu człowieka, czasem nawet Szamana, że przestaje myśleć. Chyba to miał na myśli Mickiewicz pisząc:

...wre żołnierza czynność;

Na koniec bez rozkazu pełnią swą powinność,
Na koniec bez rozwagi, bez czucia, pamięci,
Żołnierz jako młyn palny nabija - grzmi - kręci
Broń od oka do nogi, od nogi na oko...

Umierające dziecko stwarza taką sytuację. Działać! Wszystkie algorytmy stają przed oczyma, cały zespół działa bez zwłoki, każdy robi to co trzeba, jakby w jakimś specjalnym transie. Nie widzimy się nawzajem w ciemnościach. Latarka gospodarza jest już tylko żarzącym się pomarańczowym punktem. Nasza leży na słomie i świeci raz tu, raz tam. Światło na szyję, proszę ratownika i zakładam wenflon do szyjnej wewnętrznej*). Rurka intubacyjna w tej sytuacji była zwykłą formalnością, tylko na chwilę trzeba było przerwać masaż. I pierwszy odczyt z monitora pracy serca. Nic, prosta linia. To defekt urządzenia - nawet umierające serce trochę jednak drga. Sprawdź elektrody, mówię. Przecież to było pięć minut... Cholera! Temperatura ciała? Chłodne ręce i nogi, ale to karnawałowa północ, sąsiek, każdy ma zimne ręce. Kolor? Dłonie i przedramiona sinofioletowe, stóp nie widzę, światło latarki tam nie sięga. Źrenice sztywne, szerokie. Żeby cię chudy Mojżesz! Przecież my jechaliśmy tu ponad dziesięć minut! Nagle wszystko staje jak zatrzymany film. Nasz gospodarz już zrozumiał. To było z pół godziny temu jak my ją naszli - mówi powoli - ile tu była, nie wiem. Ale my ją reanimowali. Tłumaczy się i te tajemnicze gesty, które widziałem przedtem. Matka i ojciec stoją na dole. - patrzy na mnie tak, jakbym miał z tego powodu dokanać cudu. Ojciec nie puścili jej na dyskotekę. Wymkła się z domu... i tu, na tej belce... my ją naszli - łapie mnie za rękę i cicho prosi - ja wiem, ja wiem, ale pobądźmy tu jeszcze... tam na dole jej matka... pobądźmy...

Pobyliśmy. Zespół karetki R, brat ojca i trzynastoletnia dziewczynka, która postanowiła ukarać rodziców za to, że nie puścili jej na dyskotekę. Najokrutniejszą karą, jaką można sobie wyobrazić. Dożywotnio. Bez prawa łaski. Siedziałem tam, w ciemnościach, na słomie, myśląc jak trudnym i niebezpiecznym jest rodzicielstwo i dzieciństwo. I jak często, nawet o tym nie wiedząc, ocieramy się o rzeczy ostateczne. Zauważamy to dopiero, kiedy ktoś przerwie ich cienką granicę.


_________
*) w sąsieku na słomie, w świetle latarki, od pierwszego razu. Czasem się zastanawiam, jak to było możliwe, zwłaszcza kiedy nie mogę założyć wkłucia na jasno oświetlonym OIOMie.

wtorek, 19 stycznia 2010

Szaman Galicyjski i sprawa Rettungsdienst

Jakby tak popatrzeć na moją pracę, to prawie tyle samo lat ile byłem anestezjologiem w Polsce, spędziłem jeżdżąc w pogotowiu. Bardzo mi się ta praca podobała. Ona należy do tych, które się albo kocha albo nienawidzi. Ja ją kochałem. Może dlatego, że chciałem robić to, co robiłem? Była też, jak wszędzie, grupa obojętnych. Takich, co to sami nie chcieli, ale im kazano. Był taki (a może jeszcze jest, nie wiem, nie jestem na bieżąco) pomysł któregoś z Ministrow Zdrowia i Wszelkiej Pomyślności, że każdy specjalizujący się doktor musiał ileś tam godzin odrobić na pogotowiu. I oni faktycznie te godziny odrabiali, nie angażowali się w nic, co wykraczało poza ich wyjazdy, traktowali jak konieczną pańszczyznę. Ani z takim zamienić dyżuru, ani nic. Choc dwóch znam, co złapali bakcyla i zostali na parę lat.
Jednak dziś nie o tym. Dwa razy w czasie mojej kariery miałem okazję spotkać i poznać w działaniu Rettungsdienst, a właściwie Rettungswagen czyli karetkę niemieckiego pogotowia.
Pierwszy raz zdarzył się początkiem lat osiemdziesiątych, tuż po stanie wojennym. Było piękne lato, ciepłe, suche, słoneczne. Z (jeszcze wtedy) Niemiec Zachodnich na wycieczkę, bogdaj że na Ukrainę, wybrała się mała grupka młodziutkich motocyklistów. Piękne, błyszczące, wypasione BMW, rozciągnięte w sznureczek na E4..., ha! to był widok. Chłopcom powiedziano jednakże, iż w PRLu benzyny nie ma. I już. A jak jest, to spod lady, czego nijak pojąć pewnie nie mogli. W końcu jechać mieli przez dziesiątą potęgę gospodarczą, jeśli już nie światową, to europejską na pewno. Co prawda stojącą octem i herbatą Assam, ale potęga to potęga, nie? I zabrali ze sobą chłopcy każdy po dwa dwudziestolitrowe kanistry z benzyną przytroczone po obu stronach ich błyszczących czernią i niklem maszyn. Niestety, nawykli do jazdy po Bundesautobahnach, przekonani, że E4 to trasa europejska, nie przewidzieli, że im bardziej ku Wschodowi tym więcej dziur i wykrotów i że co na wschód od Dunajca to Azja. Najmłodszy z nich nie utrzymał motoru w pionie na jakiejś dziurze, położył go na boku i próbował poruszać się ślizgiem na własnej nodze oraz, co gorsze, na kanistrze, który najpierw pieknie zaiskrzył a potem stanął w płomieniach. Nie, drodzy moi, nie wybuchł grzybem rudo-złotym pod niebo jak na "amerykanskich" filmach. Po prostu płonął, a młodzieniec piekł sobie golonkę, której nie miał szans wyciągnąć spod beemki. Szczęściem towarzyszący mu koledzy mieli gaśnice, więc straty były niewielkie, ale pechowy kierowca trafił na mój OIOM. I tu zaczęły się schody. W całym szpitalu jedyną osobą znającą język niemiecki w stopniu dającym jaką taką możliwość porozumienia się z pacjentem była pani doktór pediatra (pozdrowienia, Bogusiu), która naumiała się tegoż w czasie letnich saksów zbierając tytoń. Oczywiście, w Miasteczku byli tłumacze, niejednokrotnie przysięgli, ale ci nie byli skłonni bez sowitej zapłaty przychodzić dwa razy dziennie (minimum) i służyć pomocą. A Derekcja, po usłyszeniu ileż to chcą za godzinę, kazała nam się uczyć migowego i nie zawracać głowy. W drugim dniu pobytu próbowaliśmy dać pacjentowi telefon, coby sobie zadzwonił do domu, z rodziną pogadał, że żyje i do zdrowia wraca. I natrafiliśmy na mur nie do przebycia. Pani Centralna za chińskiego boga nie chciała połączyć "ze zagramanicą" bez pisemnej zgody Derekcji. A Derekcja jako ten Mefisto, "niby patrzy, niby słucha, tymczasem już blisko klamki". No, bo i kto za to zapłaci? Pacjent? No, nie, nie wypada przecież. Oddział? Niby z jakiej racji? Księgowa pytana jak to wpuścić w koszta zapowietrzyła się i nadęła, że paragrafu nie ma. No, to może by rodzina zadzwoniła? Dalim odwiedzającemu koledze (skóra, broda ruda jak u Wielkiego Mistrza u Matejki), a ten powiedział, że rodzina to i owszem, ze trzy razy dzwoniła, ale Pani Centralna jak germańską mowę słyszała, to cuś tam krzyczała po polsku i odkładała słuchawkę. I rodzina podejrzewa międzynarodowy spisek, kidnaping i bógwico. Zaszadziliśmy się więc w sobotni poranek, my, anestezjolodzy, doktór Bogusia i Rudobrody w centrali i czekalim na telefon z Bundesrepubliki. W końcu jest - Rudobrody gada, Bogusia tłumaczy, ustalamy, że pacjent pojedzie na leczenie do swoich. Kiedy? W poniedziałek przyjedzie po niego karetka transportowa, która zabierze go do Berlina Zachodniego, a stamtąd samolotem poleci gdzieś pod francuską granicę gdzie mieszka. Oki-doki. Wszyscy szczęśliwi.

W pogotowiu była gradacja. Najwyżej stała eRka. Pełen wypas. Nawet miała respirator, co prawda ciśnieniowozmienny, co dawało niekoniecznie wesołe efekty podczas jazdy po wybojach, ale był. Potem niewiele gorsza WRka, czyli taka eRka nastawiona na wypadki, więc z doposażeniem chirurgicznym. Potem Wypadkowa, czyli co tam sobie sanitariusz zgromadził, to ma. I na końcu transportowa, czyli ceratowe nosze w Fiacie combi i dwóch ludzi do dźwigania.

Po naszego pacjenta przyjechała transportowa karetka Rettungsdienst Deutsches Rotes Kreuz. Ludzie! UFO wylądowało i zielone ludziki wybiegły. Przekazywałem im pacjenta, to miałem czas obejrzeć to cudeńko. Respirator jak-sobie-chcecie-zmienny, z możliwością wentylacji od 20 ml*), monitorowanie lepsze niż na OIOMie, pompy strzykawkowe, podgrzewacze płynów i pełno rzeczy, których nie rozpoznałem. A wszystko to tak ergonomicznie upakowane, że siedząc przy głowie pacjenta miało się swobodny dostęp do każdego potrzebnego przyrządu. Podejrzewam, że byli na tyle samowystarczający, że mogliby do tego Berlina dojechać z Galicji wysiadając tylko na siku. I jak było potem wsiąść do Nyski z niedomykającymi się drzwiami?

Myślałem potem: cóż, oni mają kasę, my dumę narodową. Zdawało mi się tylko, że to takie dobre było, bo to wszystko przez kontrast. Jak się dorobimy, to w Polsce też takie będą. I lepiej mi się zaraz z takim myśleniem robiło. Potem faktycznie przyszło lepsze, Fiaty zamieniono na Polonezy, a Nyski... na Mercedesy. Nie wszędzie, ale tam gdzie pracowałem - tak. Nie wyglądały jak tamta, ale przypominały karetki pogotowia.

W roku poprzedzającym mój wyjazd do Ukeja miałem weekendowy dyżur na pogotowiu w B. Bladym, poniedziałkowym świtem, kiedy pakowałem się już do wyjścia dziki okrzyk "eRka do wyjazdu! Wypadek na czwórce!**)" zmusił mnie do zmiany planów. Krótki wywiad z dyspozytorką kto, co, gdzie i ile wyjaśnił sprawę. Osobowy marki nieznanej spróbował nierównej walki z TIRem. Rannych jest kilka osób. Jest tam już jakaś karetka, która przejeżdżała mimo, ale radio mają na innym kanale, więc dogadać się nie da. 6:30. Ładujemy się i rura... poszli. Sprawne przebicie się przez zawsze zatłoczoną o tej porze Ł. i jak w ciasto weszliśmy w coraz bardziej zwalniający ruch. Z daleka widać na podjeździe pod górę błyskające koguty obcej karetki. "Jak ten baran tu wyprzedzał, to ma za swoje" zamruczał kierowca. Razem z pielęgniarką przygotowywałem z tyłu płyny i wkłucia, ratownik szykował opatrunki i szyny. Czujni, zwarci, gotowi. Dopchaliśmy się na miejsce wypadku. Załoga z wozu! Krótki rzut oka na auto, czy to co z niego zostało, czy aby kogo w środku nie ma, odwracam się i... Jezusku Tłuściutki! Kompanijne Gniazdo Rannych***) rozwinięte w pełni. Ranni i porażeni pozawijani w srebrzyste, ufoludzkie pałatki, każden jeden podkłuty, kroplóweczki wiszą na rozkładanych aluminiowych wieszaczkach, uwija się wśród nich jakaś postać w zielonym. Zagaduję z miłym uśmiechem co się stało, a ona się odwraca i coś do mnie po niemiecku nawija pokazując na tę obcą karetkę. Teraz dopiero zauważyłem, że napisy jakieś dziwne i znaczki jakby nie nasze ma na bokach. Rettungsdienst Deutsches Rotes Kreuz. Zawołałem do moich, żeby wezwali wsparcie i pobiegłem zobaczyć co za pasztet mają w ambulansie. "Ich bin ein Arzt" okazało się szczytem moich możliwości lingwistycznych****), na szczęście ichni Arzt sprawnie uzgodnił ze mną język i przeszliśmy na angielski. Na noszach leżał delikwent, kierowca osobówki, wentylowany maszyną, z rozległą i głęboką raną uda. Zewnętrzny krwotok był opanowany, ale nie było wątpliwości, że leje między mięśnie i długo nie trzeba, żebyśmy mieli prawdziwe kłopoty. I znowu, jak przed laty, patrzyłem na ten sprzęt z zachwytem, może nie takim cielęcym, jak wtedy, ale z zazdrością na pewno. My jeździliśmy Mercem przystosowanym do bycia karetką. Oni mieli karetkę, która od początku była karetką. Od pierwszej linii na desce kreślarskiej po ostatnią dokręconą śrubkę. Wszystko przemyślane, robione "na wymiar". Kubełkowe fotele, szafki, szafeczki, sprzęt poukładany tak, żeby był zawsze łatwo dostępny, ale nie przeszkadzał, kiedy go nie trzeba. Marzenie.

Chwilę rozmawialiśmy skąd są i po co. Jechali z transportem z Niemiec do Iwonicza. Teraz wracają do domu. Wypadek wydarzył się tuż przed nimi. Osobowy wyprzedzał tuż przed szczytem. "Chyba coś mu się stało" komentował Arzt, "bo my, dwa samochody za nimi, widzieliśmy budę nadjeżdżającego TIRa. Ale my siedzimy wyżej, niż w osobowym" dodał próbując załagodzić ostrość wypowiedzi.
Słysząc nadjeżdżające następne karetki przerzuciliśmy pacjenta do naszej eRki i po wzajemnych podziękowaniach powyłem ku szpitalowi wzywając przez radio chirurga na Izbę Przyjęć.

Kiedy wróciliśmy na stację, porwałem rzeczy i pojechałem do Miasteczka, do zwykłej poniedziałkowej pracy. Jadąc zdałem sobie sprawę z jeszcze jednej rzeczy. Sprzęt sprzętem, ale ci ludzie... Dojechaliśmy na miejsce wypadku w osiem minut od zgłoszenia. Dodajmy ze trzy na samo zgłoszenie. Jedenaście minut. Zdążyli w tym czasie wstępnie zaopatrzyć cztery osoby, w tym jedną wymagającą sztucznej wentylacji.

Musieli trenować czy co?

P.S. Ale chytrusy są i to z nich wylazło na koniec. Te srebrne pałatki zabrali, jak nasi brali chorych. A liczyłem na jedną przynajmniej...
__________________________
*) wiem, że to kwiatek do kożucha, bo noworoda się tym transportować nie dało, chyba, że na rękach
**) kiedyś E4, ale to E było na wyrost, więc zostało tylko 4
***) kto miał wojsko, ten wie, o czym mówię
****) hande hoch, alles raus i inne cytaty z Czterech Pancernych czy Klosa raczej byłyby nie na miejscu

wtorek, 12 stycznia 2010

Szaman Galicyjski i sprawa niebiańskiej techniki

Człowiek chce dobrze. Czasem nawet Szaman. Bo dopokąd mieszkaliśmy w Irlandii, wśród ludzików z naszych okolic, to Najmilsza miała do kogo usta otworzyć w rodzinnej mowie. Jak znaleźliśmy się w Kornwalii, to się okazało, że poza mną to po polsku mało kto rozumie, a mówi jeszcze mniej. Zostało miejscowe narzecze. Żeby jednak lepiej je poznać dobrze jest słuchać go cały czas. Stąd wziął się pomysł, żeby zamówić sobie Skaja czyli SkyTV. Do tej pory mieliśmy takie pudełko, co to odbiera TV, ale tylko coponiektóre programy, takie bardziej tanie i badziewne. Teraz cały Ukej przechodzi na TV cyfrową i promocja goni promocję. To nabyłem. Brzed wyjazdem do eRPe na święta założyli, nawet nie rujnując ścian (choć bardzo chcieli jeszcze parę dodatkowych dziur wyborować). Podłączyli obowiązkowo do linii telefonicznej, kazali podpisać, że będzie podłączone przez dwanaście miesięcy, choć nie potrafili wytłumaczyć po co, bo ani internetu, ani poczty emaliowej nie chciałem. Nastawiłem sobie wg szesnastostronicowej instrukcji z dużymi obrazkami nagrywanie filmów i pojechaliśmy cieszyć się zimą w eRPe.

Wrócilim. Sprawdziłem. Nagrało się. Część już obejrzeliśmy. Ale radość z nowej zabawki zepsuł mi internet. Co podłączę się do sieci to ładuje się tak, że zanim otworzę pierwszą stronę, mam czas wyjść, zrobić sobie filiżankę herbaty, wrócić do komputera, spojrzeć, pójść z powrotem do kuchni, żeby wcisnąć cytrynę, znowu spojrzeć, że dopiero 50% załadowane, pójść po sok i kończąc herbatę zobaczyć pierwsze fragmenty strony. Myślałem, że mnie zczyści. Cztery listy odbierałem godzinę. A jeden taki cedek z muzyką szedł całą noc i na rano jeszcze nie był gotowy. Zadzwoniłem do BT, właściciela linii i pytam grzecznie "co jest?" Najpierw dostałem długą odpowiedź z beżowym akcentem, z której zrozumiałem tylko, że to nie BT jest winna, ale sprawdzą. Chwila ciszy i "zadzwoń za godzinę". A właściwie to było "Z A D Z W O Ń   Z A  G O D Z I N Ę", zgodnie z zasadą, żeby mówić dużymi, drukowanymi literami, to może cię zrozumieją. Podziękowałem, rozłączyłem się uradowany, że teraz niewiasta rozpoczęła operację sprawdzania co z moją linią, jacyś technicy radośni, że mogą pomóc klientowi, pędzą w mróz i zawieję wzdłuż drutu aż na moją ulicę... kiedy w mózgu, powolnym jak mój internet, pojawiła się myśl, że nawet jak zadzwonię, to przecież nie ona odbierze telefon tylko jakiś inny "konsultant". Obraz zmienił się jak w TV - siedzi jakaś beżowa w kartonowym "cubicle'u", odbiera telefon, rozumie albo i nie co do niej mówię, nawija coś tam, czego ja nie rozumiem i rzuca na koniec ciepłe "zadzwoń za godzinę", w domyśle "niech kto inny odbierze, nie ja". Super.

Pełen złych przeczuć wróciłem do domu. Internet powitał mnie wesoło wczorajszą stroną, która właśnie skończyła się ładować. Wkurzyłem się, siadłem tyłem do laptopa, włączyłem Sky'a. Miłe pudełeczko, mruga zieloną diodką, i patrzcie, jak ładnie fachowcy pociągnęli kabelki, schowali, żeby nie rzucały się w oczy, ale przecież były łatwo dostępne... dostępne.. gdzież to biegną te kabelki? Do gniazdka telefonu, nawet specjalną wtyczkę założyli, w jednej dziurce Sky, w drugiej access point internetu... Odkąd tego Sky'a mam to mogę sobie TV wysokiej rozdzielczości i... i, qurna, NIE mogę sobie używać internetu! Heureka! Wydarłem niebiański kabelek, wtyczkę, połączyłem access point jak drzewiej i... laptop dostał takiego kopa, że w pięć minut załadował mi materiały z całego tygodnia plus wszystkie dane Pentagonu i GRU.

Najwyżej dostanę jakieś pogróżki z Nieba, że się wyłączyłem. Ale i tak zastanawiam się po co im to? I jak to sprawdzą? Wie ktoś?

Ale z wpisami będzie teraz lepiej.

środa, 6 stycznia 2010

Szaman Galicyjski a sprawa zimy

No i zima, panie i panowie, pełną gębą! Kraj cały skuty lodem a śnieg spadł i utrzymuje się na ziemi od wczoraj. Sodomia i gonorrhea! Wczoraj, kiedy jechałem do pracy, człowiek jakiś z policji przez radio zapytał mnie, czy jestem pewien, że moja poranna podróż jest konieczna? I żebym to sobie przemyślał. Oto dowód, jak wszechobecne są siły policyjne w Ukeju! Skąd on wiedział, że jadę do pracy? Śledził mnie? A może to Obcy podszył się niecnie pod Stróża Prawa i Porządku? Niby nikt w UFO nie wierzy, w eRPe też, a jednak coś chyba wiedzą, bo te napisy "Obcym wstęp wzbroniony" ktoś wiesza, nie?

W każdym razie wczoraj to ich zima wzięła przez zaskoczenie. Nie byli przygotowani, to każden jeden do pracy poszedł. I tylko 70 szkół w Kornwalii zamknięto. Ale dziś już wiedzieli, co się święci i nie dali się śniegom i mrozom. Dzielnie zostali w domu. W moim Centrum zaledwie garstka przyszła, oczywiście Polacy i Litwin także zarówno. Patrzyli na nas jak na bohaterów, bo my zza pasma gór, znad samego morza, skąd nikt inny nie dojechał. Z bliższa też nikt, bo większość to kobiety, a jak przez radio ogłosili, że dzisiaj 200 szkół zamkniętych, to dziecka po domach się zostali, a z nimi rodzice, bo zostawić same można, jak skończą bogdaj czternaście lat. Tak, że zamknięcie szkół tożsame jest z zamknięciem wszystkiego prawie. Z dziesięciu zabiegów odbył się jeden, bo nie dojechali pacjenci w liczbie siedmiu (pozostali dwaj byli w drodze, ale ich zawrócono), a tylko ostatnia śniegu nie widziała i przylazła. Ale to jakaś mało zorientowana kobieta była. I były tylko dwie pielęgniarki. Uważam, że Hitler był głupi. Zamiast prowadzić bitwę o Anglię w lipcu-październiku powinien poczekać na zimę. Sami by się poddali.

Z całkowitym nieprzygotowaniem do warunków zimowych w Anglii spotkałem się już wcześniej. Będąc w Nottingham przyglądałem się ze zdumieniem plątaninom rur wodno-kanalizacyjnych biegnących po zewnętrznej stronie budynków. Jesienią wszystko było w porządku, ale kiedy przyszły mrozy (wg tutejszej nomenklatury, czyli ok. -1 st.C.) coś tam im pozamarzało. Nawet domyślam się co. I oto podjechał samochód z koszem na wysięgniku, do kosza wszedł człowiek z lutlampą i zaczął te rury odmrażać. Człeczyna był jeden, stosownie do kosza niewielki, a rur mnóstwo, więc cały dzień syczał ową lampą i hałasował wysięgnikiem. Zapytałem byłem wtedy mojego angielskiego kolegę (z doktoratem, znaczy mądrego) czemu tych rur nie wsadzą jak Ponbócek przykazał do ścian, co im sprawę uprości. Popatrzył na mnie zdziwiony, że przybysz z jakiegoś dalekiego kraju chce im dawać rady, ale odpowiedzi nie znalazł. Gryzło go to jednak z pewnością, bo po jakich dwóch dniach zdybał mnie i cały rozpromieniony od proga wołał: nie da się ich schować do ściany, nie da się! Czemuż to, ach czemuż - pytam, z trudem przypominając sobie tamtą wymianę zdań, bo mnie ona jakoś w pamięć nie zapadła. - Nie da się, bo jakże by on człeczyna je rozmroził lutlampą, kiedy one w ścianie by były?

Porażony tą logiką zamilkłem i temat nigdy nie wrócił w naszych późniejszych rozmowach.

Żeby jednak gołem słowem tu nie świecić chciałbym przypomnieć mój wpis, w którym to opisałem, jak maszyna-do-przycinania-gałęzi rozwaliła kawał muru oporowego u sąsiadów. Boże żarna mielą powoli, ale skutecznie. Naprawili ten mur. Nawet ładniejszym go zrobili, bo stary był betonowy, a ten z kamienia łupanego. Z tym, że rury nadal biegną na zewnątrz, na co zdjęcie zamieszczam poniżej. Zwróćcie uwagę, jak pięknie obrobione sa miejsca wyjścia/wejścia rury w ścianę. Zdjęcie zrobione zanim śnieg spadł, czyli dwa dni temu. Cóż, druga natura, inaczej nie umią.


wtorek, 5 stycznia 2010

Szaman Galicyjski i sprawa podróżnych obserwacji

Nareszcie razem! jak to powiedziała, zakładając nogę na nogę, pewna niewiasta wracając z sanatorium. Wróciłem na łono ukejskie. I do pisania bloga, bom to zaniedbał nieco.
Święta w Kraju, niestety, przyniosły rozczarowanie. Oczekiwałem "white Christmas", a było jak na Wielkanoc. Dopiero ostatniej nocy pobytu sypnęło śniegiem, ale chyba tylko po to, żebym wcześniej wstał i odkopywał autko i rył tunel w śniegu do ulicy. Krótka kontrola internetowa wykazała, że Lotnisko działa i nawet opóźnień dużych nie ma. Pouczony, że kontrole zawartości majtek mogą przedłużyć czas przechodzenia przez security, zjawiłem się tam wraz z Najmilszą dużo wcześniej*). Myśl napadła mnie w czasie jazdy na Lotnisko, że będą sprawdzać, czy na skórze lub ubraniu nie ma śladów związków wybuchających znienacka, jak to kiedyś robili mi w Dublinie. Tam, w średnim wieku niewiasta delikatnie, prawie pieszczotliwie (co może mieć związek z faktem, że anestezjolodzy są zabójczo przystojni - patrz Abnegat), wytarła szmateczką mnie, moją torbę i sprzęt**), a potem szmateczkę wsadziła do jakowegoś urządzenia wykrywającego nitraty. Zacząłem więc gorączkowo myśleć, czy aby nie zostały mi kajsi-gdziesi jakieś nitraty po strzelaniu noworocznych fajerwerków. Myć się myłem, ale przecież wszystkich ciuchów nie prałem. I kolejne rozczarowanie, choć miłe - nie sprawdzali.
Zasiedliśmy spokojnie, świadomi, że jeszcze godzinę przyjdzie nam poczekać, wyjęliśmy jakieś gazetki, luzik. Oczy mi sie trochę kleiły, bo dyskutowałem z Tygryskiem prawie do trzeciej nad ranem o bardzo życiowych sprawach, z użyciem napojów rozjaśniających umysł i sprowadzających dobre pomysły, więc literki jakoś nie chciały układać się w słowa, a te w sensowne zdania. Przymulony zwiesiłem głowę i zamknąwszy oczy przysłuchiwałem się życiu wokoło.
Najpierw odlatywał samolot do Londynu. Kiedy już, zdawało się, wszyscy przeszli przez bramkę, coś się zakotłowało i megafonem zaczęto wzywać pasażera Nożyka Bolesława***), coby się stawił natentychmiast, bo samolot czeka. Nic. Minęło parę minut i znowu ten sam megafon Nożyka Bolesława wzywa, grożąc, że jak się nie stawi, to odlecą bez niego. Nadal nic. Za trzecim razem megafon zdradzał już pierwsze objawy zdenerwowania i kiedy wymawiał nazwisko Nożyk Bolesław dało się wyczuć jakąś ukrytą groźbę, jakby cień jaki czarny i domyślany raczej niż widoczny sączył się z kratek wraz ze słowami. Po jakimś czasie megafon przestał wołać o Nożyka, więc albo się odnalazł albo odlecieli bez niego. Co proste nie jest, bo trzeba wyładować bagaż nielecącego - a nuż Nożyk we walizce ma bombę i dlatego nie leci? Z dołu będzie patrzał jak Boening się rozpada na kawałki? Potem odlatywał Edynburg i powtórzyła się histeria historia z poszukiwaniem pasażera, któren się był odprawił, a do odlotu nie przyszedł.
I naszła mnie myśl dziwna. Przecież Lotnisko nie jest wielkie jak miasto czy wioska. Ledwie baraczek, co mu po dwuletnim remoncie dobudowali pięterko. Kudy mu tam do Aten czy choćby Stansted. Gdzie tu można się zgubić? Piętnaście minut w kibelku? Zakupy w sklepie mniejszym niż sklepik w mojej podstawówce gdziem kupował iryski na sztuki? Dziwne to jakieś...
Megafon miał dla nas gorsze wieści. Otóż samolot, który miał nas zalecieć do Ukeja nie przyleciał. Nikt nie mówi dlaczego, tylko, że za 30 minut powiedzą co będzie dalej. Ha, ha, znowu Ukejczyków śnieg przywalił. Za pół godziny megafon znowu sie odezwał i nakreślił plany na następne pół godziny - lotu nie będzie. Będzie coś wiedział, to powie. Zdrętwiała mi już od siedzenia szynka, wstałem i polazłem do wielkiego okna, przez które widać było pasy startowe i miejsca postojów. Na pasie startowym i drogach dojazdowych odbywał sie prawdziwy taniec z figurami w wykonaniu pługów i piaskarek. Siedem z nich to pędziło wzdłuż pasa to zwijało się jak wąż i kreśliło koła i elipsy na miejscach parkingowych. Właśnie wylądował samolot "mojej" linii. Podkołował pod budynek, wysadził ludzików, wybebeszyli go z bagaży i odjechał pomalutku znikając za budynkiem. Stojący obok natychmiast wysnuli teorię - oto samolot uszkodzony przez zimę ledwo-ledwo wylądował i teraz ukryli go w hangarze, żeby dokonać niezbędnych napraw. Stąd opóźnienie. Megafon nie potwierdził, ale i nie zaprzeczył. Dał nowe pół godziny na zastanowienie. Szmerek się podniósł pomiędzy ludem.
Zacząłem się przysłuchiwać rozmowie pary siedzącej opodal. On, wysoki, barczysty mężczyzna, ona też nie z tych najmniejszych, ale wiele nie napiszę, bo miała na sobie luźno narzucone futerko i z figury nic widać nie było. Zaczęli rozmawiać przed chwilą, po kolejnym komunikacie o opóźnieniu. Najpierw o pogodzie, o samolotach, ze szczególnym uwzględnieniem Airbusów, potem o awariach tychże. Jak to w poczekalniach na całym świecie. Rozmowa ewoluowała, stawała się bardziej osobista, ot, ja robiłem w S., ale kryzys, to mnie zredukowali, teraz robię w N. Lepiej nie jest, ale chyba gorzej też nie, inni mieli mniej szczęścia. Miła, kulturalna rozmowa dwojga nieznajomych. Jednak w miarę jej trwania, kiedy kontakt jakby się zacieśniał i zbliżali się do siebie, coraz częściej w wypowiedziach mężczyzny pojawiał się rytualny polski przerywnik. Coś odblokowało się w nim i wysiłek powstrzymywania się od przekleństwa okazywał się za duży. W końcu do owej przedajnej kobiety dołączyło słowo zastępujące w polszczyźnie każde inne, taki joker.
I naszła mnie kolejna myśl: co by mówili ludzie (niektórzy) gdyby te słowa nagle zniknęły? Ot tak, pstryk... i nie ma. Rozmowa nie przekraczała by pięciu-dziesięciu minut? A potem ostra niewydolność językowa?
Raz jeszcze megafon zapowiedział kolejne pół godziny oczekiwania. Jasne - rzucił ktoś wiedzący - po części pojechali.
Pewnie tak. Biorąc pod uwagę, że niedziela, to pewnie na pobliską giełdę samochodową. O ile jest czynna.
- Szukam turbiny do Airbusa 219 z 2001 roku. Tylko z małym przebiegiem.
- Szkoda, mamy tylko do B737-800. Ale jak rozwiercisz gniazda śrub mocujących to wejdzie.

Spóźnienie urosło do trzech godzin. Samolot w drodze do nas lądował przymusowo we Frankfurcie. Pasażer zachorował. Pytałem, czy nie było na pokładzie Abnegata, który dla szklaneczki whiskey zaordynował hospitalizację, ale nie. Powiedzieli mi, że Abi ląduje zazwyczaj w Berlinie.

Czasem człowiek się złości, że wypełnia kupę papierków, podaje jakieś nieistotne informacje. Tym razem było to przydatne. Kiedy w Bristolu odbieraliśmy samochód z parkingu, grubo po czasie, personel wiedział o spóźnieniu (znali numer naszego lotu, a co więcej - sprawdzali na bieżąco przyloty) i nie było mowy o żadnych dopłatach. Cóż, siła wyższa, safe way home, pal.

Dom przywitał nas chłodno, ale i tak mieliśmy chęć tylko na gorącą kąpiel i spać. Jutro do pracy.
______________________________
*) Jakiś udział miał w tym fakcie także zarówno rozkład jazdy PKP, ale to drobiazg.
**) fotograficzny, po wyjęciu z torby
***) nazwisko zmienione, choć znaczeniowo podobne