wtorek, 31 maja 2011

Szaman Galicyjski i sprawa pewnej wizyty

Nie pisałem, bo jak zdradził Abnegat, wybraliśmy się do niego w odwiedziny.

Ha! Łatwo powiedzieć, 400 mil z okładem czyli prawie 650 km w jedną stronę. I co? I poszło jak po sznurku. Po raz kolejny czuję potrzebę pochwalenia ukejskich autostrad czy tez koncepcji posiadania autostrad w ogóle. Bez przekraczania przepisów, z dwoma postojami na kawę i siusiu, mimo nie najlepszych warunków atmosferycznych, jechaliśmy siedem godzin w każdą stronę.

Na marginesie - to Abi z AS Ptysiem mieli tym razem nas odwiedzić, ale zmieniliśmy plany. I w sumie dobrze, bo jadąc do nich widzieliśmy dwa śliczne koreczki, jeden na poziomie Bristolu, a drugi pod Birmingham, takie po jakieś parę mil długości, a wracając jeden, ale za to duży, może 6-7 milowy, w Somerset, z tym, że za każdym razem były na "tej drugiej nitce", czyli akurat oni by w nich utknęli.
Biorąc pod uwagę, ze 650 km to tak jak z Krakowa do Władysławowa, to jednak nie sadzę, ze dałbym radę tę trasę przejechać w siedem godzin, bez łamania przepisów i narażania życia i zdrowia. O wygodzie jazdy nie wspominając.

O domu Abi pisał, więc tylko skomplementuję go (znaczy - dom), że brytyjski, ale urządzony (w tej części, w której urządzony) ślicznie i po polsku. A budowlano-montażowe talenta Abiego nas zaskoczyły. Przecie nie chirurg. Naprawdę, pozazdrościć. I kopnąć w sempiternę tych, którzy mówią stale, że jak Polak w Ukeju to stoi na zmywaku i mieszka po sześciu w basemencie.

A teraz najważniejsze. Te dwa dni luzu i słodkiego lenistwa w tak doborowym towarzystwie to najlepszy sposób na spędzenie długiego weekendu. Serio, serio. Do tego wikt i opier.. opijunek i nie tylko.

Zaczęło się od tajskiej zupy, ale nie tej, która Abi opisywał, tej z kokosowym mleczkiem i krewetkami, ale innej, bezmleczno-kurczaczej, ostrej w stopniu wręcz doskonałym, łagodzonej kromeczką wieloziarnistego chleba. Zjadłem michę tej pychotki i tylko myśl o czekającym na swoją kolej następnym daniu powstrzymała mnie przed dokładką.

A następnym był baranek. Sto sześćdziesiąt stopni, pięć godzin i dwie szczodre garści ziołowej mieszanki zrobiły swoje. Z wierzchu leciutko przypieczony, żeby wszystkie smakowitości pozostały w środku, a wewnątrz jasny i kruchy, rozpływający się w ustach, czosnkowo-rozmarynowy - czysta poezja. Wiem, co piszę, bo sam walczę z łowieckami w kuchni bez takich efektów. W eRPe, w naszej okolicy, zdobycie świeżej i młodej baraniny było marzeniem ściętej głowy, a to co jako baraninę sprzedawano, było chyba mięsem z tryka ubitego na 30 sekund przed naturalnym zgonem ze starości*). W Ukeju jagnięciny jest sporo i tu dopiero na serio mam okazję stanąć oko w oko z solidnym udźcem. Ale daleko mi do kunsztu Abiego. Z gulaszem jakoś poradzę, ale dobrze przyrządzić pieczyste... oj, muszę jeszcze poćwiczyć. Do baranka ziemniaczki polane tym, co z baranka wypłynęło w czasie pieczenia plus owe niewielkie, acz nieodzowne, kawałeczki zeskrobane przez gospodarza z dna formy. To jest coś, po czym zapomina się, że trzeba po to jechać te 650 km.

Na deser ciasteczko, nasze ulubione, beza zawijana z kremem i orzechami w mnóstwie owoców i pod płaszczykiem bitej śmietany. I kawa. Dużo dobrej kawy.

Nie wymaga chyba specjalnego podkreślenia, że wszystko to podlane zostało przednim czerwonym winem w ilościach polskich standardowych. Podobnie jak Abi przekonuję się do win z Nowego Świata (nie tego we Warszawie, oczywiście). Te były z kraju kiwi i kraju kangurów (McLaren Valley). Nie dziwota, że pasowały, oni owców też mają pełno.

A wieczorem... Wieczorem zorganizowało nam Gospodarstwo "wieczór rzymski". Głównie dlatego, że było tylko jedno krzesło, więc trzeba było rozpostrzeć się na kocach i poduchach. Z głośniczków sączył się przyjemny jazzik, z kieliszków sączyliśmy dalsze porcje czerwonego wina, rozmowa takoż sączyła się leniwie, aż tu nagle pokazały się vety i to jakie! Nie będę szczegółowo opisywał owych słodkości i bakalijek rozkosznych, owych delicji, do których Gospodyni tak uroczo zachęcała, że ślinka ciekła i człek się oblizywał, i tylko myśl przebiegła przez objedzony mózg, że żałko, iż człowiek nie może tyle, co kiedy był młody! Dość na tem, że dopiero w drodze powrotnej Najmilsza zeznała, że Gospodarz rankiem się przyznał, że miał jeszcze jeden przysmak, alem ja go nie dostrzegł, choć pono był na pierwszym planie.

Rano zaczęliśmy od nowa. Abnegackie krewetki w nowym wydaniu, tym razem nie w pomidorach, a - jak to mówią w nowoczesnej kuchni - na posłaniu z duszonych na maśle porów. Potem taca serów i leciutki podkład z białego wina. I rozmowy, toczone wolno, bez pośpiechu, wirujące jak dym z papierosa**), błądzące to tu, to tam. Wspomnienia dobrych czasów i plany na nadchodzące dobre czasy. Powiem Wam, że to lepsze niż poranna dawka betablokerów***).

Poranek łagodnie przeszedł we wczesne popołudnie i na stole między nami pojawiła się zupa Chorizo, po której miejsce zajęła sałatka z wędzonej ryby, rukoli, ogórka i pomidorków. A potem zaatakowały stół kurczacze udka i podudzia marynowane przez dobę w miodzie z curry i cynamonem (Abi) oraz sajgonki (AS Ptyś), nie marynowane, tylko świeżutko usmażone oraz towarzysząca im sałatka z własnoręcznie przyrządzonym przez AS Ptysia dressingiem. Jogurt naturalny i czosnek. Tylko. Ale sztuką tak przyrządzone, że palce lizać. Wraz z opadaniem słońca, co akurat z domu Gospodarstwa widoczne jest akuratnie, wino ściemniało ponownie do czerwonego i gdzieniegdzie pojawiły się drinki. I rzecz jasna, jako że rzecz dzieje się w Anglii, cydr.

Rano trzeba było się zbierać do powrotu. Zatem pełne angielskie śniadanie - kiełbaski podsmażone bez tłuszczu, jaja, pomidory, fasolka w sosie, boczek kruchutki i delikatny, a do tego grzyby na masełku. I kawa. Pyszna, mocna, z moim ulubionym brązowym cukrem.

Droga powrotna bez powikłań. Lało w miejscach typowych, do północnych granic Somerset, czyli połowę drogi, potem niebo prawie-że błękitne aż do naszej Kornwalii.

Dzięki zacni Gospodarze. Teraz kolej na nas. Postawiliście poprzeczkę bardzo wysoko, trudno będzie. Ale damy radę.


_________________________________
*) fakt, ze świadectwo weterynaryjne podpisane było przez Chama, syna Noego, jest chyba tylko zbiegiem okoliczności i przypadkową zbieżnością nazwisk.
**) jakkolwiek nikt nie palił
***) leki przeciwnadciśnieniowe

wtorek, 24 maja 2011

Szaman Galicyjski i sprawa zębowa

Narzekał Abnegat, narzekałem ja na ukejskie stomatolożki. Jakoś z facetami od zębów kłopotów nie mam. A jak przyszła baba, to niech ją chudy bocian!
Coś tam powiedziałem w domu na ten temat, a tu Najmilsza uśmiechła*) się tajemniczo, powędrowała do swojego komputera i przyniosła mię gazetę. Papierzaną. Zrobiłbym skan, ale za duża, wielkości, no, Wyborczej. I tam, na pierwszej stronie wywalony artykuł o... dentystce z Polski, co narobiła wiochy. I pełnoekranowe zdjęcie.
Nasamprzód nie przerwała czynności medycznych, kiedy jej pacjentka zemdlała z bólu. Tu nawet ją rozumiem, jak nietomna, to nie boli, rwać i borować ile wlezie. Ale niesmak pozostał.
Potem inna jej pacjentka połknęła cuś, co nie jest wyraźnie określone, poza stwierdzeniem, że to była część instrumentu, co to go owa dentystka używała. Widocznie część małą była, ruchomą i tanią, to co pacjentkę straszyć, a strata niewielka, więc doktórka nic nie powiedziała. A powinna.
Znowuż następnie przyszedł pacjent, co miał padaczkę i jej na fotelu dostał drgawek. Doktórka, pewnie zorientowawszy się, że borować w ruchomym celu trudno będzie, zwłaszcza, że zęby zaciskał złośliwie, sobie poszła, zleciwszy pomocy stomatologicznej, zajęcie się pacjentem. Co ta uczyniła wraz z miejscowym manago i cudownie uleczyła chorego dając mu  bulio.. tlenu i odsyłając do szpitala.
I jeszcze przyszła matka z 13 letnią dziewczynką, a pani stomatolog wyharatała dziecku zęba, choć matka nie wyraziła zgody na ten czyn brutalny. Ale, co tam nieuczona matka wie, nie?
Prawie-że na końcu przyszedł ten, co to miał drgawki i znowu na fotelu dostał, ale progresja była, bo dostał dwa razy. I znowu stomatolożka wyszła, a kłopot zwaliła na personel pomocniczy, któren to doświadczenie niejakie przecież już miał, a pani doktór nadal żadnego.

General Dental Council, czyli tutejsza Izba Lekarska dla Dentystów, na razie zawiesiła panią w czynnościach zawodowych i sprawę bada. A pani doktór nadal pracuje, ino jako pielęgniarka stomatologiczna (znaczy się, po polsku - pomoc, bo przecież dyplomu pielęgniarki nie ma). A lud okoliczny prasie się skarży, że ona pracuje pod nadzorem pana stomatologa z Niemiec, co też jakieś wyroki za professional misconducts (czyli brzydkie zachowanie zawodowe) ma i strach się bać, bo ze strachu zęby ich jeszcze bardziej bolą.
W naszej prasie napisano by Elżbieta Z-S., tu podano wszystkie nazwiska, adresy i tepe. Ja się od podania nazwiska powstrzymam, ale kto ciekawy może znaleźć szczegóły tu i tuEnglish is essential.

Może więc nie tylko brytyjskie stomatolożki czytają inne książki?

Tu przypomniała mi się moja własna sprawa, którą dla naprzykładu przytoczę. Otóż w pierwszym miesiącu pracy w tutejszym szpitalu też miałem pacjentkę, która w dzieciństwie cierpiała na padaczkę, ale od siedmiu lat była bezobjawowa i nawet leków nie zażywała. A po krótkim zabiegu dostała regularnego napadu drgawek, a potem drugiego i trzeciego. Zająłem się stabilizacją czego tam trzeba w takich wypadkach, a kiedy już w miarę było dobrze zadecydowałem, że poobserwujemy chorą w naszym centrum i będzie dobrze. Ale mój clinical lead czyli pielęgniarka przełożona (?), prywatnie panikara do kwadratu, zadzwoniła do Królewskiego Szpitala i ambulance kobitkę ciupasem odwiozło 50 km. na tutejszy SOR. Po 4 godzinach obserwacji, w wykonaniu Pakistańczyka dwa lata po dyplomie, wysłali ją do domu. Zrobił się z tego clinical incident i mnie też zarzucono, że nie zadzwoniłem po karetkę osobiście i chciałem obserwować chorą u nas. Na swoją obronę powiedziałem, że nie wiedziałem gdzie dzwonić, bo w czasie wprowadzenia nikt mi tego nie powiedział. Pół godziny trwało ich bicie się w piersi, że narazili mnie na stres niewiedzy, a następnego dnia dostałem trzystronicową instrukcję z numerami telefonów, faksów i emilii. Takie tu są obyczaje.
________________________________________
*) uśmiechła, bo to był mały uśmieszek, jakby był duży, to by się uśmiechnęła

niedziela, 22 maja 2011

Szaman Galicyjski i sprawa języka klasowego

Wspomniałem, że mamy trochę nowych doktorów. I zdarzyło się, że jeden z nich, nie-brytyjczyk, na sali operacyjnej opowiedział dowcip. Pozwolę sobie go tu przytoczyć.

Wszyscy znamy Króliczka Duracell. W dziesiątkach reklamowych spotów w TV, po włożeniu bateryjki Duracell, mógł on biegać, wiosłować, wspinać się i robić mnóstwo rzeczy dłużej i szybciej niż wszystkie inne króliczki wyposażone w baterie innych producentów. Kiedy one padały wyczerpane, on mógł to go, to go, to go! Obecnie z przykrością musimy poinformować Was, że Króliczek Duracell zmarł.

To tytułem wstępu. Ten dowcip zasadza się na wielorakim znaczeniu słów. Otóż w oryginalnym haśle Króliczek Duracell mógł to go, to go, to go! Co może znaczyć iść, ale też w ogóle robić to co akurat robił.
Cd dowcipu:

Ktoś przez pomyłkę włożył mu bateryjkę "do góry nogami" (czyli zamienił bieguny) i biedny Króliczek zaczął to come, to come, to come! , i umarł z wyczerpania. 'To come' w angielskim jest odwrotnością 'to go' i oznacza przychodzić, ale może też znaczyć mieć orgazm, co z biedą można przybliżyć po polsku jako dochodzić, żeby pozostać w kręgu 'chodzenia'.

Dowcip taki sobie, mnie ucieszył, bo go zrozumiałem*).

Co mnie zdziwiło, to fakt uznania go za offensive przez pielęgniarki. Opowiedzenie na głos, publicznie, w obecności czterech osób (trzy kobiety plus mężczyźniany anestezjolog) i śpiącego głęboko pacjenta, dowcipu o takim podtekście jest STRASZNE!

I naszła mnię taka oto refleksja:

Pamiętam z czasów, kiedy pracowałem w NI, że mój szef, najbardziej luzacki lekarz w Ukeju, jakiego dane mi było spotkać, kiedy miał powiedzieć jakieś "brzydkie" słowo (np. ulubione w eRPe shit) zawsze sciszał głos, mówił prawie szeptem i zasłaniał usta, rozglądając się, czy aby kto nie słyszy. Nie przypominam sobie ani jednego wypadku, żeby powiedział cokolwiek, co mogłoby być podciągnięte pod przeklinanie, przy pielęgniarkach, nie mówiąc już o kobietach-lekarzach ukejskich. Nigdy nie wyraził złego zdania o żadnym innym lekarzu, a szczytem jego niezadowolenia było "on jest, no wiesz, dziwny**)". Jeśli zdarzyło się mu powiedzieć "sam wiesz, jaki on jest" było to odpowiednikiem wypowiedzi Capo di tutti capi, że gościa należy się pozbyć.
Błądząc w pamięci nie znajduję takiej sceny, bym słyszał przekleństwa, nawet z pozoru najniewinniejsze, w pracy. Kiedyś mojej ODP wyrwało się jakieś shit i kiedy zorientowała się, że to usłyszałem, chyba z pięć minut mnie przepraszała i pytała, czym aby zdolny do dalszej pracy po tym szoku.
Raz jedna z pacjentek w czasie wybudzania nieco się pobudziła (zawsze twierdzę, że chirurdzy nie potrafią dawać porządnej sedacji) i rzuciła słowo f***ing cośtam. Wierzcie mi, że do końca jej pobytu lepiej by dla niej było gdyby nawaliła wieką kupę na środku wybudzeniówki, niż wyraziła się w ten sposób. Pielęgniarki traktowały ją dokładnie jak właśnie wielką, śmierdzącą kupę. Ale żadna z nich nie powiedziała ani jednego złego słowa, bez względu na to, co sobie myślały - profesjonalizm w każdym calu.

Myślę sobie czasem o tym wspominając to, co prezentują polscy lekarze lub OMC lekarze. W pracy, w domu, na ulicy. I na blogach, a kilka lekarsko-studenckich czytam. Kiedy przypominam sobie jakie słowa latały po polskich salach operacyjnych w obecności kobiet, co mówiło się w dyżurkach, jakie określenia padały pod adresem pacjentów i kolegów, to mi wstyd. Bo ja przecież też tam byłem.
Tak umiera i odchodzi w przeszłość to coś, co kiedyś określało się mianem "klasa". Bo dla mnie klasą pozostanie ordynator ginekologii, który patrząc, jak stażystka nieporadnie próbuje wkłuć się do żyły i podać lek, spokojnie powiedział: "Koleżanko, toż wcześniej nastąpi partus niż infuzja".

Znajdę pewnie w komentarzach, że cosi fan tutte, trzeba iść z postępem, także językowym, lekarze to teraz normalna grupa zawodowa, żadna tam elita i tp. Że sam jestem nie-wolny od tych przywar i czasem na moim blogu pojawiają się słowa niewystępujące we wszystkich słownikach.  A przecież mi żal...
Czy naprawdę nasza droga wiedzie pod budkę z piwem?

_____________________________
*) ci, którzy uczą się języka obcego rozumieją o co chodzi, kiedy śmieją się z dowcipu opartego na wieloznaczności słowa.
**) przy czym używał słowa strange, a nie np. weird

piątek, 20 maja 2011

Szaman Galicyjski i sprawa starożytnych ustawek

Co jakiś czas spotykam w necie informację, że kibice jakiejś drużyny robili "ustawkę" z kibicami innej drużyny. Podejrzewam, że obecność, czy nawet istnienie którejkolwiek z tych drużyn nie stanowi warunku "ustawki", a jedynie pretekst do owijania gąb szalikiem określonego koloru.

Na marginesie - słyszałem pyszną historię o boguduchawinnym człowieku intelektu, który będąc na delegacji w Szczecinie wracał późną nocą do hotelu. Nagle zobaczył idącą mu naprzeciw grupę kiboli, bardzo rozgrzanych nie tylko walką. Zoczywszy pojedynczego, niegroźnie wyglądającego intelektualistę grupa otoczyła go, a wiodący prym zbliżywszy otoczoną kolorowym szalikiem twarz do twarzy nieszczęśnika zapytał: "No, i kto wygrał? No?" Człowieczek, który rozpaczliwie próbował sobie przypomnieć najpierw kto z kim mógł grać dziś w Szczecinie, potem w ogóle kto mógł grać, na koniec jak nazywa się jakiś, jakikolwiek, zespół ludzików kopiących piłkę, a z braku tych informacji zobaczył już siebie na OIOM, zaraz po przeniesieniu z ortopedii i traumatologii, gdy nagle myśl błysnęła mu pod czaszką, jak się okazało zbawcza. "NASI!" zawrzasnął radośnie. "Nasi!" Przyjacielski rechot i poklepywanie po plecach było wyrazem, że trafił, cokolwiek to było. Z okrzykami "swój chłop" i "nasi górą" kibole poszli dalej.

Nie sądźcie jednak, że ustawki to wymysł dzisiejszy. Są takie, o których pisano na kamieniu. Co poniżej.


Się jeden król (Assurbanipal?) wybrał na polowanie. Król na wozie - lud w nawozie. Ci z przodu pokazują palcyma (w tych czasach nie uważano tego za niegrzeczne) "o, patrzajta, król jedzie!"


Ale król poszczuł ich psami. Bo co? Miał, to poszczuł.


A potem król zobaczył zwierzę i zaczął szczelać dolwa. Czy razy go trafił.


Kumple lwa próbowali odwrócić królewską uwagę, ale ten gościu z tyłu je odpędzał, a król szczelał dalej.


Aż lew zapluł się krwią. O, tu się zapluł.


I zdech. Widzicie go, jak se leży zdechły.


Ale to nie było prawdziwe polowanie, bo one te lwy mieli w klatkach i je wypuszczali jak król jechał. Jak Pawlak z Kargulem malowaną świnię. Czyli taki starodawny pic i fotomontaż oraz w zasadzie ustawka. I co? Taki ustrój musiał upaść, po prostu musiał.

Dziękuję British Museum za udostępnienie pierwszego wydania Faktów.

wtorek, 17 maja 2011

Szaman Galicyjski i sprawa londyńskiej wycieczki

Miał być wpis o Londynie. Ale co tu nowego o tym mieście można napisać? Londyn, jak Londyn, każdy widzi. Akurat byliśmy tam, kiedy trwały przygotowania do ślubu księcia Williama z Miss Middleton, więc trochę miejsc wartych odwiedzenia było zamkniętych, w paru przechadzali się mili, acz poważni panowie z bronią automatyczną, dla jasności dodam, że gładko wygoleni na twarzach, a w pozostałych czatowały powiększające się stale grupki gapowiczów i obsługi telewizyjnej we wszystkich kolorach.

Żeby jednak nie było, że byłem, a nic nie przywiozłem, garstka widoczków:


Big Ben, co? Nic właśnie. Wszyscy tak mówią, a to jest Wieża Zegarowa Westminster. I największy na świecie czterotarczowy zegar Great Clock of Westminster. Dzwon zwany Big Ben jest jednym z czterech dzwonów zegara, największym, ważącym 16 ton kolosem. Miał nazywać się Victoria lub Royal Victoria na cześć Królowej Wiktorii. Pochodzenie nazwy Duży Ben jest niejasne. Jedni twierdzą, że to na cześć Sir Benjamina Hall'a, członka parlamentu w XIX wieku, inni, że to na cześć słynnego w owych czasach boksera wagi ciężkiej, Benjamina Caunt'a, noszącego miano Big Ben. Na marginesie dodam, że odlano go w ludwisarni w mieście Abiego.


Rysiu na koniu przed Parlamentem. Fajny król, bardzo średniowieczny. Syn Henia II i królowej Eleanor z Akwitanii. Całe życie spędził we Francji, do Anglii wyprawił się po to, by wraz z braćmi spuścić manto ojcu i zostać królem w 1189 r. Potem znowu się wyniósł, tym razem do Ziemi Świętej jako krzyżowiec, po drodze poślubiając na Cyprze Berengarię z Nawarry. Do Anglii już nie wrócił. Zginął w drodze powrotnej we Francji, w czasie oblężenia zamku Chalus w 1199 r.
Pomnik autorstwa włoskiego rzeźbiarza Carlo Marochetti początkowo stał przed Pałacem Kryształowym, w 1860 przeniesiono go przed budynki parlamentu.


Jak już o krzyżowcach, to nie można pominąć The Temple, znanej głównie dzięki brownowskiemu Kod Leonarda da Vinci. Ten kościół, wybudowany przez Templariuszy w XII w. składa się z dwóch części. Starsza, z 1185 r., okrągła, ze wspaniałą akustyką, miała być odwzorowaniem świątyni Świętego Grobu w Jerozolimie.


Po jednej stronie ulicy przygotowania do "ślubu stulecia", po drugiej protestujący przeciw wojnie w Afganistanie. Skąd my to znamy? Choć nie, to nie to samo. Tu nie ma przepychanek i ubliżania sobie nawzajem.



Co będę dużo mówił, Tower of London. Zbudowana dla Wilhelma Zdobywcy w 1078 roku, była pałacem królewskim do 1625 roku. Była zamkiem obronnym, siedzibą królów, więzieniem, zoo i muzeum. Przechowywane są tam klejnoty koronne. Bardzo ciekawa jest kolekcja broni. I, jak w każdym muzeum, są interaktywne sale, gdzie można popróbować strzelania z łuku, robienia mieczem i innych fajnych zajęć dla dużych chłopców.


Od strony Tower można zaliczyć fajne, landszaftowe zdjęcie Tower Bridge.


Ulice ozdobione na jutrzejszą uroczystość.


Stanowiska dla telewizji bogatych...


 ..i ubogich przed Pałacem Buckingham.


Wszystko podporządkowane ślubowi. A mnie i tak najbardziej podoba się to zestawienie. Ślub jak z bajki Disney'a.


Dajmy spokój bogatym. Pójdźmy ostatni raz rzucić okiem na ulubione londyńskie miejsce Najmilszej.


Trafalgar Square. Już wieczór. Pozwólcie, że zatem powiemy dobranoc.

niedziela, 15 maja 2011

Szaman Galicyjski i sprawa nowej pani

Przyszła do nas nowa pani dentystka. Jest niezbędna, żeby ratować nasze Centrum przed karami strasznemi, nałożonemi przez PTC.

Jest to jedna z różnic, pomiędzy systemami opieki zdrowotnej w eRPe a w Ukeju. Tu zawiera się kontrakty i są one ogromniaste. Na granicy wydolności albo i większe. Ale jak się ich nie wykona w terminie - to płaci się karę. Proste. Nasza GM, czyli General Manager, zawarła kontrakt i se poszła na inne, z góry upatrzone stanowisko. A nas zostawiła z taką ilością zabiegów do wykonania, że trza było zatrudnić dodatkowych okulistów z Hiszpanii i stomatologów, a wszystkie soboty i niedziele czerwcowo-lipcowe są pracujące.

Nowa pani dentystka jest ...hmm... nowa. W związku z tym robi różne ..hmm.. nowe rzeczy. Na przykład nie pilnuje podpisania zgody na zabieg. Może się to zdarzyć każdemu, ale jeśli na liście jest dziewięciu pacjentów i żaden nie ma podpisanej zgody, to coś tu nie gra. Zatem wszystko opóźniło się o czas niejaki, bo trzeba było zgody popodpisywać. Potem wymyśliła sobie, żeby w "szczególnie trudnych" przypadkach pacjenci byli intubowani. No, to wracamy do zgody, bo akurat na intubację przez nos i możliwość krwawienia z tegoż, zgody nie mamy. A potem...

Jak to mawiała moja babcia "ani jej krzywy nie był równym". Z tym, że to akurat był problem instrumentariuszek, nie mój. Mnie tylko raz drgnęło serce, kiedy zobaczyłem ile przygotowuje sobie ampułek ze środkiem znieczulenia miejscowego. Pomny doświadczeń Abnegata przywarłem gotowy do skoku i wydarcia jej z ręki tego, co za dużo, ale opamiętała się samoczynnie.

I tyle doniesień z frontu.

sobota, 7 maja 2011

Szaman Galicyjski i sprawa cross-posta

Miało być o Londynie, ale będzie później.

Mam nadzieję, że Abnegat mi wybaczy, że posiłkuję się w moim wpisie jego tekstem, więc od razu przepraszam za cross-posta. Ale mam powód.

Dostałem właśnie od znajomej*) ginekolożki, ślicznej i mądrej Katarzyny, pracującej w Hiszpanii tłumaczenie, które zamieszczam poniżej, specjalnie dla KK.

Porodówka to Paritorio. W czasie przyjęcia na oddział pielegniarka zbierze z nami wywiad. Najpierw dostaniemy Medical Questionary,(cuestionario medico: u nas się tego nie robi:-) gdzie z pomocą ptaszków - marcador - zaznaczymy nasze bieżące problemy oraz przyznamy się do grzechów przeszłości - pasado historial clinico. Następnie zostaniemy przyjęci na oddział - ingresar - pobiorą nam badania - preoperatorio - w to wchodzi prawie wszystko i tak się nazywa nawet wtedy gdy pacjent nie jest w końcu operowany) - i wreszcie będziemy mogli oczekiwać na przyjście dzidzi na świat. Poród to parto - zupełnie jak paczka w urzędzie pocztowym. W trakcie porodu będziemy pod nadzorem położnej - matrona he he he ...) - a gdy zajdzie taka potrzeba, zostaną wezwani doktorzy - ginekologo de guardia - (tylko gdy się znajduje jakąś patologię przy przyjeciu).

W trakcie porodu zaproponują nam różne typy postępowania ograniczającego czucie bólu. Najmniej inwazyjny to gas (gases). Pięćdziesięcioprocentowa mieszanina podtlenku azotu z tlenem, który sobie wdychamy i wydychamy gdy nas boli ze specjalnego ustniczka „na żądanie”. Po mojemu pic na wodę i propaganda, jedyne co to paskudztwo daje to zniesienie kontroli rodzącej nad własnymi uczuciami, dzięki czemu sensowna kobita zaczyna się zachowywać jak spaskudzony bachor. O kacu i womitach nie wspominając. Technika druga to zastrzyk - inyección - z Dolarganu. Rzecz jasna Angole nie używają tej nazwy, na wyspie zwie się toto Pethidine. Może pomóc w początkowym stadium, potem trudno oczekiwać cudów. I wreszcie zewnątrzoponówka. Czyli epidural. Najbardziej inwazyjna metoda, ale dająca pełną kontrolę nad bólem. Przynajmniej w założeniach. Przyjdzie anestesiológo, poprosi nas o wygięcie pleców do tyłu - doblar la espalda i pozostanie w tej pozycji przez kilka minut. Zazwyczaj nie krzyczą no te muevas!!! - to raczej policjanci do uciekających złodziei - prośba brzmi no se mueve. Anestezjolog wrazi nam agujaespalda i przez tę aguja wepcha cieniuśki catetér, za pomoca którego poda nam anestesia local co spowoduje rigidez o entumecimientocontrol de dolor. Przy okazji spadnie nam BP - nie, nie stacja benzynowa, ciśnienie krwi tensión arterial, więc założą nam un puño na brazo i będa go apretar. Do kontroli płodu - feto - służyć będzie specjalny pas - cinturón, zwany cardiotocograph albo inaczej EMF (electronical fetal monitor) -monitor.
Poród jest, zgodnie z broszurką, którą czytałem w poradni K, jeszcze w Polsce, „drogą ku najpiękniejszemu spotkaniu”. Niechże ta i będzie. W trakcie porodu matrona ustawi wszystko we właściwej pozycji, będzie dmuchać i przeć razem z nami a po porodzie da przeciąć pępowinę - cordón umbilical - ojcu, położy nam dziecko na brzuchu, ocuci tatusia i ogólnie zajmie się wszystkim po całości.
Jeżeli będzie potrzebna pomoc dodatkowa, czego możemy oczekiwać. Kroplówka - goteo - z oksytocyną zachęci macicę utero do skurczów contracciónes. Zazwyczaj z konkretnymi bólami porodowymi, no ale. Sin dolor no se gana. Jeżeli tego będzie mało, założą kleszcze - forceps  lub próżnociąg - ventosa. Na końcu czeka cesarskie cięcie cesarea, które to może być w znieczuleniu regionalnym (spinal, podpajęczynówka lub epiduralalbo ogólnym, general anaesthesia (anestesia general).

I to by było na tyle.
____________________
*) to, że jest czarująca i piękna to jest oczywiście jasne i nie wymaga żadnych tłumaczeń

poniedziałek, 2 maja 2011

Szaman Galicyjski i sprawa świątecznego rozczarowania

Nie pisałem długo, ale to nie z powodu wrodzonego lenistwa, ale z powodu świątecznych odwiedzin Tygryska i podróży wraz z nią do Londynu, o czym w następnym poście.

Dziś chciałem się podzielić z Wami moim rozczarowaniem świątecznym. Szamana trudno rozczarować, bo z reguły staram się nie wyobrażać sobie za dużo i nie mieć oczekiwań trudnych do spełnienia. Ale i w tym roku się udało!

Przez cały Wielki Tydzień czekałem przeglądając internetowo prasę polską, aż wypowie się do ludu Ktoś-Bardzo-Mądry i powie Coś w nawiązaniu do Święta największego w całym Chrześcijaństwie. Coś pokrzepiającego, coś pod rozwagę, każącego oderwać się od przaśnej, szarej codzienności i podstymuluje ducha, by wzleciał myślą ku nieskażonym wyżynom, gdzie rodzą się zrozumienie i współczucie, pod troskliwą opieką miłości, w tym bliźniego.

Mogłem chyba oczekiwać po arcychrześcijańskim społeczeństwie polskim, że wyda takiego Kogoś? I że ten Ktoś zabierze głos w czasie Ważnym, że podsunie, że uwypukli i nawiąże? I nie chodziło mi o niszowe periodyki czytane przez pryszczatą młodzież niedostosowaną społecznie i starców z coraz większą ilością dioptrii, w zakamarkach bibliotek, tylko o powszechnie dostępną prasę, radio i telewizję, z przełożeniem na internet. Co najmniej.

I co? I jajco. To akurat było jedyne nawiązanie do Wielkiej Nocy. Może jest znakiem czasu, że Polacy w Wielkim Tygodniu bardziej pasjonowali się pewnym wąwozem koło lotniska, sztuczną mgłą, rozmowami z wieżą oraz kto o tym co i jak powiedział, napisał i przemilczał.

A już szczytem był przeczytany przeze mnie fragment wywiadu, o tym, jak to "Jezus umarł tak, jak nasz Drogi Prezydent, zdradzony o świcie, przez członków żydowskiego establiszmentu, który z pobudek politycznych chciał przypodobać się sąsiedniemu imperium." I to w tej kolejności. A kiedy pokazano Grób Pański, gdzie ciało Jezusa leżało we wraku samolotu (podobieństwa do Tupolewa nie stwierdziłem, ale na modelarstwie się nie znam) pod złamaną brzózką i stosownym hasłem*) to mnie zmięłło tak, że spadły mi buty.

W ostatnim tygodniu**), po samych tytułach sądząc, bo na czytanie nie miałem dość czasu, JPII przegrał z Lechem K. o dobrą długość, mimo, że próbował przelicytować go beatyfikacją, choć prezydentów pewnie mieć będziemy sporo, a papieży-Polaków raczej nie.

I dlatego czuję się świątecznie rozczarowany. Bo z Wielkiej Nocy, Tajemnicy, Adoracji w Ciemnicy i Pustego Grobu pozostało jajo na twardo, kiełbacha i baba ze złamaną brzózką w tle.

I gorzki żal.
_______________________________
*) czy naprawdę Rosjanie zabili Jezusa? To poważnie zmienia układ sił.
**) w końcówce złapał drugi oddech, ale w całym tygodniu był bez szans